Planując ten weekend nie sądziłam, że zamiast odpoczynku załatwiam sobie ostry zapiernicz w kuchni. Wiedziałam, że pewnie będę musiała coś zrobić, ale to co wyprawia się w kuchni Tilii to po prostu zjawisko nie do opisania. Gotowanie, pieczenie, duszenie, po prostu wszystko w jednym.
Jednak oprócz ciężkiej pracy wiele się tu uczę, próbuję nowych smaków, a co najważniejsze spędzam „straszne” chwile ;) Jednak nie o tym miałam zamiar dzisiaj pisać, relacje z zajefajnej wyprawy wsi do stolicy opiszę później. Dziś chciałam się pochwalić jedną, a raczej dwoma rzeczami, które bez Tilii i Oczka nie miałyby miejsca. Nie dość, że upiekłam swój pierwszy w życiu chleb, to jeszcze po raz pierwszy wzięłam udział w weekendowej piekarni!
Jestem dumna jak paw, ale co przeżyłam to moje- strach, ze się nie uda, że coś sknocę, że nabroję i popsuję. Jednak wszystko się udało, z pieca wyskoczyły dwa, ślicznie pachnące chlebki, a cała impreza została udokumentowana na licznych zdjęciach.
W całej sztuce grało 4 aktorów:
ja, czyli ja i Oczko– uczące się kuchareczki,
Tilia– nasz Mistrz,
S- fotograf-kamerzysta,
Pani Kocica- obserwator.
Pod czujnym okiem Tilii przygotowałyśmy zaczyn, czyli każda z nas wymieszała szklanice mąki żytniej z taką samą ilością wody i łychą (z niemałym trudem zdobytym) soku z kapuchy kiszonej. Dobrze zamerdałyśmy, łyżki „wylizałyśmy”- niech Oczko wytłumaczy co to znaczy ;), przykryłyśmy michy folią i odłożyłyśmy całą imprezę na następny dzień.
Następnego dnia wyspane szefostwo obudziło ledwo co uśpione kuchciki i wszyscy znów zabrali się do ciężkiej harówki. Najpierw nasz Mistrz zarządził pewne zmiany w planowanym planie i kazał dorzucić po łyżce zakwasu do naszych ledwo dyszących zaczynów i dałyśmy mu spokój na 3 godziny. Potem już nic nam nie mieszał i według planu, połączyłyśmy pół kilo mąki z taką samą ilością wody, 10 g soli, szklanką zaczynu i ten no, znowu zamerdałyśmy wszystko, ale tym razem merdałyśmy ostro, do pełnego złączenia składników. Po sprawdzeniu przez mistrza czy aby wszystko sie połączyło znów przerwano nam zabawę, przykryć misy, kazano umyć łapki i zjeść pyszne naleśniki zrobione przez fotografa.
Po jakiejś godzinie, nie wiem dokładnie, ja nie pilnowałam czasu…może to i dobrze ;) No, ale nie ważne, po godzinie naoliwiłyśmy formy (oczko zagarnęło ładniejszą!), przelałyśmy ciasto, przykryłyśmy natłuszczoną formą spożywczą i poszliśmy na zakupy. Ciasto sobie rosło i jednym opadło bardziej, drugim mniej, bo za długo szalałyśmy na zakupach (ma urosnąć nie więcej niż ok. 90%). Ratunku już nie było, ale nie dałyśmy się i wsadziłyśmy dwie śliczne blaszki do 240 stopniowego piekła na ok. godzinę. Ale żeby tak prosto nie było, najpierw posmerałyśmy wierzch ciasta olejem, a mistrz pryskał ścianki piekarnika wodą, by skórka była seksownie chrupiąca (przez pierwsze 15 min, co jakiś czas of korse). Pod koniec pieczenia Mistrz wyjął ciasta z piekła, potem z keksówek, puknął w nie by sprawdzić czy słuchać pustkę jak po puknięciu w moją główkę i znów schował do piekła, bo jeszcze pustki nie było słychać. W końcu ciasto sie poddało, stukało jak moja łepetyna, więc mistrz wyciągnął chlebki na kratki i nie pozwolił ruszać do następnego dnia rano, bo coś tam ględził o ostygnięciu, dobrej strukturze ciasta i innych frazesach- frazesach, bo ja miałam ochotę je połknąć jeszcze ciepłe, ale nie było mi to dane. Podporządkować sie musiałam, bo w końcu Mistrz ma zawsze rację i grzecznie czekałam, nie mogąc zasnąć do 4 nad ranem z podniecenia.
Należy zaznaczyć, że każdy uczeń robił z połowy porcji.
W niedzielę rano była degustacja. Hmmmm, mniami, Chrupiąca skórka, śliczny zapach i smak, a środek podobno boski…dla mnie taka mordoklejka, ale podobno tak ma być ;-p
Przepis za Tilią:
Chleb Petera
Zaczyn:
1 szklankę mąki żytniej wymieszać z 1 szklanką ciepłej wody i 1 łyżką soku z kapusty kiszonej. Odstawić w ciepłe miejsce na 6-10 godzin do wyrośnięcia.
Chleb:
1 kg mąki żytniej razowej wymieszać z 2 szklankami zaczynu wymieszać z wodą posoloną 20 g. soli. Wody powinno być 1:1 w stosunku do mąki, czyli 1 l. Dodawać wody, aż powstanie miękkie ciasto. Dobrze wyrobić ciasto i odstawić na 1 godzinę w temperaturę 20-30 stopni Celsiusa (chyba pod przykryciem). Zagnieść ciasto, a następnie przełożyć je do naoliwionej formy i odstawić do rośnięcia na 3-6 godzin. Piec ok. 1 godziny w 240 stopniach Celsiusa, z tym że przez pierwsze 15 minut z parą, aby skórka nie była zbyt twarda.
EDIT: myślę, że ciasto należy podzielić na dwa bochenki.
Pozostały z pieczenia zaczyn, można przechowywać i użyć do następnego pieczenia, rozrabiając go jedynie mąką i wodą.
14 odpowiedzi
Świetna relacja! Lubię Twój styl, taki swobodny i pogodny :) Miłej niedzieli!
Ja to tez przeczytałam jak jakoś powieść przygodową….
Witaj piekarenko :)
pozdrawiam
Listko i Margot ślicznie dziękuje :)
Majana napisała:
Agatko, pięknie Wam wyszły te chlebki! :)) Mistrz widzę czujnie nad Wami stała z bacikiem, pięknie je zrobiłyście. Jestem pod wrazeniem ! Wspolnie pieczenie – super pomysł :)
Agatka, podoba mi się Twoj opis, wszystko przeczytałam z usmiechem na ustach :))
Fajne zdjecia, super atmosfera i cudowne pieczywko. Mniam! :)) Pozdrówka
Ps. Dziękuje za Twoje odwiedziny u mnie i pisanie co robicie :)))
Ps. Dlaczego masz dwie notki chlebku?
———————-
Majanko przepraszam, ze skopiowała, twój koment i wkleiłam tu, ale nie miało być 2 notek ;p
Aga – on jest cudowny! bezbłędny! Gratuluję tak udanej premiery :) I zazdraszczam Waszego spotkania ;)
A to Wam wesoło było! Ja to widzę nie jako ciężką harówkę, tylko super fajną zabawę! :) Zazdroszczę! :)
Agatko, oki :))) Pozdrówka! Co robicie teraz ?
Super relacja z pieczenia chlebków:) ja też go piekła i jak dla mnie był dobry, ale mój mąż za to był zachwycony:) No bo to zależy co kto lubi:) Pozdrawiam serdecznie:)
Dziękujemy :) zabawa naprawdę klawa, tak się swietnie bawimy razem, że od 2,5h jesteśmy w Toruniu :)
Tilia właśnie robi nam kolacje, a potem pijemy winko i uczymy się robić bułeczki, które rosną kiedyś pijesz, znaczy się śpisz ;p
Jeju Aga jak to czytałam to się nie źle uśmiałam. :))) Super opis, gratuluacje dla Was dziewczynki, za wspólne gotowanie i chlebki. ;)To sie nazywa wspólne gotowanie!
”Mordoklejki” he he tak moja mama nazywała cukierki krówki. :))
Pozdrawiam Aga Ty urwisie. ;))
No, wreszcie dorwałam sie do netu i teraz ja mogę komentować ;ppp
No, żaden ze mnie mistrz, ale jeśli mnie tak nazwałaś – a imię ma moc – to powiem, że ja Wam jakiś dyplom powinnam wystawić, bo bardzo zdolne z Was kuchareczki-piekareczki :))) A zabawę z Wami miałam przednią i wciąż mam – dzięki Agatko :*****
O tak – poproszę ;)! byle nie z różowym tłem – ten dyplom w sensie ;))
Hihihi, coś wykombinuję z dyplomem jak wrócę do domku, ale myślę sobie że ja Wam jeszcze jakieś kursy kulinarne wymyślę ;ppp W końcu jak tyran to tyran :))))
o ja poproszę kurs :)